Resetuj i przejdź na stronę główną...

E-mail 10: Przystanek Laos, 25 września 2000, 19:04

Dosyć dawno nie dawaliśmy znaku życia. Wszystko dlatego, że za dużo się dzieje, a czasu za mało… Pociągi, hotele, zwiedzanie, przydrożne knajpki, niespodziewane przygody, znajomości. Czasem trudno nawet o chwilę czasu i skupienia, by zanotować choćby zdanie we własnym pamiętniku.

W Chengdu nasza ekipa zeszczuplała nieco. Ania Szymańska zmuszona była samotnie powrócić do Ojczyzny koleją transsyberyjską. Trzymamy kciuki i myślimy o niej.

Leshan - miasto, które figuruje na poczesnym miejscu we wszystkich albumach o Państwie Środka. Miasto zasłynęło na świecie z powodu 72-metrowego posągu Buddy, który wykuty jest opodal. To największa figura Buddy na świecie i cel pielgrzymek tysięcy turystów. Ona tez ściągnęła nas do Leshan. Samo miasto nie rożni się wiele od innych chińskich metropolii: imponujące drapacze chmur, jakich nie powstydziłaby się Warszawa, czterdziestoletnie kobiety ćwiczące aerobik na ulicach i niezliczone bary karaoke. One właśnie stały się przedmiotem naszej nocnej fascynacji. Kiedy z polskich ust popłynęło: "My heart will go on", knajpa opustoszała. Do teraz nie wiemy, dlaczego…

Przystanek Kunming. Stolica prowincji Yunnan. Miasto dwukrotnie większe od Warszawy, a w Chinach zaledwie prowincjonalne. Dziwny to kraj… W Kunming po raz pierwszy zawiedliśmy się na autochtonach. W nocy, gdy błogo spaliśmy, jakiś podlec zakradł się do pokoju chłopaków i pozbawił ich niemal całej gotówki i dobrego aparatu fotograficznego. Poranne śledztwo przypominało nieco czeski film, bo zeznania składaliśmy na migi. Na szczęście udało się odzyskać równowartość czeków American Express, nasze zaufanie do Azjatów zostało jednak znacznie nadszarpnięte. Nie zrażeni podróżujemy jednak dalej, słowa te piszemy w środku nocy ze środka laotańskiej dżungli. Stolica Państwa Tysiąca Słoni - Laosu, Vientianne. Wioski, chatki z bambusa na palach kryte strzecha, półdzikie plemiona zamieszkujące dżungle, tygrysy, małpy i wszędobylskie jaszczurki. Wciąż staramy się realizować program oszczędnościowy, prycze w hotelach są wiec twarde, ściany roją się od pająków i innych karaluchów, zapomnieliśmy też o istnieniu ciepłej wody w prysznicu. Po wyjściu na ulice laotańskiego miasta wszystko wszak szokuje. Miast topoli - palmy i bananowce, na każdym kroku odwracamy głowy, śledząc wzrokiem pomarańczowo odzianych buddyjskich mnichów. No i ten klimat… Powoli kończy się pora deszczowa, upały są nie do zniesienia. Aż trudno uwierzyć , że w Polsce nasza złota jesień i przymrozki. Ostateczny cel naszej ekspedycji - rezerwat słodkowodnych delfinów Irrawaddy na południu Laosu niestety oddala się. Szaleje tam powódź, drogi praktycznie nie istnieją. A propos dróg w Laosie: ich kondycja nie jest najlepsza. Dystans 450 km autobus pokonuje się tu w 15 godzin. Bo oto silnik naszego autobusu staje w płomieniach, łapiemy gumę na skalistym zakręcie, a jadąca przed nami ciężarówka nie radzi sobie z rozmytym gruntem. Podróżujemy też pojazdami dziwnej maści - ni to ciężarówka, ni to autobus. Największą radością i szczęściem jest wtedy podroż na dachu. Wiatr we włosy i miód na serce (i aparaty w dłoniach).

Jutro rozpoczynamy długi i mozolny powrót do Domu. Dlaczego mozolny? Przed nami, bagatela, 20 tys. km w autobusach i pociągach. Chiny, Kazachstan, Rosja, Ukraina, Polska. I ruskie pierogi, i niekończące się opowieści. Ściskamy.

A., M., K., L., H.

Panda'2000