Resetuj i przejdź na stronę główną...

21.11.2001: Dziś list ze Swakopmund

Cześć!

Wczoraj skończyłem na szczekających gekonach. A zatem opowiadam dalej... Tak jak przypuszczałem, w drugim tygodniu czuję się tu już jak u siebie. Na pamięć rozpoznaję monety, wiem, gdzie kupuje się piwo i jakie najlepiejsmakuje oraz o której zachodzi słońce i w którą stronę się skręca na rondzie. Pozbyłem się już też całkiem mimowolnej ksenofobii i ufam miejscowym zwyczajom, o których zaraz opowiem.

Jestem już w Swakopmund u ujścia rzeki Swako. Wczoraj nocowałem na Long Beach, w połowie drogi (15 km) z Walvis Bay. Musicie się tam też zatrzymać, jeśli tu będziecie. Piękne nadoceaniczne wakacyjne miasteczko - puste!!! Za kemping płaci się 30 PLN, za domek 100 PLN. A za 35 PLN (wliczając napiwek) dostaniecie średnio wypieczony longbeach filet z frytkami, marchewką, sosem czosnkowo-pieprzowym i piwem, a dodatkowo darmowy widok na przesypywane pustynnym wichrem olbrzymie wydmy na wschodzie, zaś na zachodzie ocean i okręty wiozące zachód słońca do doków w porcie Walvis. A jakby tego było mało, z głośników poleci Frank Sinatra, Louis Armstrong i Aaron Neville.

A nazajutrz rano można wsiąść na Quad Bike'a i pojeździć sobie po wydmach pustyni. Jak mawiają Anglicy: "To największa radocha, jaką można mieć, nie ściągając portek". Rzeczywiście, tak mniej więcej można tę zabawę określić. Dla "potencjalnych": 2 godziny jazdy po bezkresnej pustyni takim czterokołowym jednoosobowym diabłem kosztuje 170 PLN (wycieczkę można oczywiście skrócić).

Można też wypróbować tzw. sandboardingu, czyli - tak jak po śniegu, ale po piachu!

Jako że tu praktycznie zawsze wieje (piach - pył mam wszędzie w bagażu, wszystko więc zawijam już teraz w namiot), na plażach Long Beach uczą też paralotniarstwa.

Poznałem już prawie wszystkie miasta w Namibii. Prócz Oranjemund, które jest miastem poszukiwaczy diamentów - "zamkniętym dla publiczności".

Windhoek było takim nie-wiadomo-czym: niby miasto południowe, niby zachodnie...

Luderitz było nieco zapyziałe, a z daleko przypominało rozłożone nad fiordami porty norweskie, zaś Walvis Bay? Gdy tam się znalazłem zacząłem biegać niemal po ulicach i szarpać ludzi za rękawy, pytając, o co chodzi? Laguna pełna flamingów, ulice szerokie, na ulicach siedzą dzieci i bawią się, ogródki zadbane, same wille, supermarket pełen wszystkiego (dokładnie jak u nas - i czarni, i biali robią sobie zakupy, które ładują z koszyków do samochodów), uczelnie, biblioteki, sklepy, na latarniach bożonarodzeniowe światełka... na skraju pustyni... Pomyślałem, że to musi być miasto wybudowane przez jakąś mafię albo specjalnie dla turystów. Ale nie...

Swakopmund jest podobne, ale bardziej niemieckie (właśnie ten język obowiązuje tutaj na co dzień). Jak na niemieckie miasto przystało - idealne do zakupów. Kupiłem parę rzeczy, między innymi kilka cudownych książek o Afryce i kolędy w wykonaniu chóru dziecięcego z Cape Town. I to samo: bulwary, plaża, emeryci z pieskami, czarne dzieci z tornistrami idą do szkoły, salony fryzjerskie dla psów (!), bottle stores. Sielanka, wszystko jakoś tak w pięknej równowadze, jakoś tak harmonijnie się toczy swoim własnym tempem, a na horyzoncie okręty wciąż wiozą do portu wszystko, co potrzebne... I żadnego rasizmu, który wciąż widać w krajach "poangielskich".

Wygląda to tak, jakby Ci ludzie przyjechali tu (a właściwie ich przodkowie w drugim pokoleniu) z Holandii, Niemiec i zbudowali sobie nowy świat, z dala od Europy, bez złodziei samochodów, bez wypadków na jezdniach, gdzie nie ma problemu ze znalezieniem miejsca na parkingu, naburmuszonych policjantów i świat jest urządzony przyjaźnie, gdzie piwo jest tanie i tania benzyna, gdzie świeci słońce cały rok i wszystko ma swój sens, do Europy i w ogóle reszty świata daleko, ale jakiż to ma sens...

Zrobiłem zakupy, zjadłem pizzę, wywołałem zdjęcia z całej podróży (oj, ani na krztynę nie oddają tego, co widzę przed sobą), a potem usiadłem w kafejce internetowej i zaraz gdy wyjdę, akurat słońce będzie oświetlać poziomo wszystkie ulice miasta, nim znów utonie w oceanie...

I szur, szur... po raz kolejny, szybciutko pranie mózgu się odbyło... I smutno trochę się zrobiło, że znowu odległe miejsce, którego się boimy i z którego się śmiejemy, a tak naprawdę ludziom żyje się tu lepiej niż nam u nas. Naprawdę - oczywiście rozmawiam z nimi i mają problemy, ale bez cienia wątpliwości widzę wiele rzeczy, które mówią, że żyje im się lepiej.... Ale w końcu - widocznie sobie zasłużyli.

Jutro przez Arandis, Usakos, Karibib, Omaruru, Otjiwarongo, Outjo i Okaukueho do wodopoju Halali na Bagnach Etosha. A potem wracam do Windhoek. Chyba już w piątek, żeby w sobotę zwrócić Chico. Mówią, ze Windhoek drogie i że bardziej opłaca się pożyczyć samochód w Cape Town i przyjechać nim do Namibii. Wiele osób tak robi.

Pozdrawiam słonecznie!!!

Luki

Autor relacji przygotował do druku książkę Kazimierza Nowaka Rowerem i pieszo przez czarny ląd.