18.01.2002: Kambodża | |
Północno-wschodnie prowincje Ratanakiri i Mondolkiri godne są zarekomendowania. Okolice Ban Lung zamieszkują prości "leśni ludzie", którzy trudnią się zbieractwem w lasach - ciekawie jest ich zobaczyć podczas pracy. W poszukiwaniu ich zjeździliśmy teren skuterami - jeden cielak przestraszył się i wskoczył mi pod koło, na szczęście najbardziej ucierpiał motocykl. Potem wybraliśmy się na treking, a ponieważ nie mamy odpowiedniego doświadczenia do poruszania się po dżungli, wynajęliśmy tanio przewodników. Nie chcieli się zgodzić na przejście 3-dniowej trasy o dzień krócej, zmienili jednak zdanie na widok pięciodolarowego banknotu. Trochę błądziliśmy, ale dzięki temu nie było zbyt łatwo. Po posiłku ugotowanym na ognisku pora na nocleg w hamaku. Oczywiście tygrysa nawet nie usłyszeliśmy, lecz nieodłącznie towarzyszyła nam kompania mrówek i pijawek. Ponownie się rozdzielamy. Znajomi jadą do stolicy, a ja - ponieważ bardzo nie lubię wracać tą samą drogą - próbuję wydostać się stąd inną trasą. Mam szczęście - droga do prowincji Mondolkiri przejezdna jest tylko w porze suchej, a więc w grudniu i styczniu. Zakupiłem więc zapasy żywności oraz wody i ruszyłem pieszo z całym dobytkiem na plecach (ponad 25 kg - w końcu jadę na rok do Australii) oraz kompasem w ręku - kierunek Południe. Liczyłem na autostop, lecz hmm... Po 4 godzinach marszu dogoniłem woli zaprzęg (wóz z dużymi drewnianymi kołami). To "leśna rodzinka" wracała 30 km z najbliższej wioski, gdzie wymieniła swoje zbiory na ryż. Miałem więc już na czym jechać, szkoda tylko, że poruszałem się wolniej niż pieszo, bo ok. 3 km/h. Ale, jak się mówi: "Lepiej źle jechać niż dobrze iść". Wieczorem, po dotarciu do pierwszej wioski (4 chatki) od razu zaproponowano mi nocleg. Było to najskromniej urządzone domostwo, jakie w życiu widziałem. Szykowałem się już do snu, gdy nagle przyjechała terenowa ciężarówka. Kontynuowałem więc drogę w nocy, huśtając się na hamaku zamocowanym na naczepie (kurczowo się przy tym trzymałem, aby nie spaść podczas podskoków na wertepach). Po drodze przejeżdżaliśmy przez rzekę, a więc była okazja do złowienia ryb siecią (moskitierą), które już parę godzin później spożywałem z całą rodziną kierowcy. Następny dzień podobny: kawałek na motorze, trochę na wozie, no i marsz. Nie byłoby to takie męczące, gdyby nie fakt, ze kolejnego dnia na termometrze brakuje skali - ponad 50 stopni w słońcu. Wokół z powodu tej suchoty wybuchają często pożary lasu, co dodatkowo utrudnia oddychanie, a wioski oddalone są od siebie średnio o 30 km. Znowu zabiera mnie jedyna jadąca ciężarówka, tym razem są to towarzysze z kambodżańskiej armii. Ostatnie 80 km (6 godz., czyli tempo truchtającego biegacza) do Sen Monorom to pod względem jakościowym najgorsza droga, jaką kiedykolwiek jechałem - zagłębienia wielkości pojazdu, slalom między drzewami, skwar i kurz. Jednak bardzo cieszę się, ze byłem tutaj. Jest tu biednie, lecz pobyt w Kambodży będę miło wspominał. Khmerzy to bardzo miły i serdeczny naród - ciągle próbują nawiązać kontakt i oferują pomoc. Może los się do nich uśmiechnie i warunki życiowe w ich kraju ulegną stopniowej poprawie, czego im życzę. |