Resetuj i przejdź na stronę główną...

31.01.2002: Tajlandia
Jest to jedyny kraj Azji Płd.-Wsch., który nigdy nie został skolonizowany, a jednocześnie razem z Singapurem i Hongkongiem stanowi potęgę finansową tego regionu świata. Jest to również pierwsze państwo na mojej trasie, którym nigdy nie rządzili komuniści.

W stolicy więcej nabiegaliśmy się po urzędach niż zwiedzaliśmy. Opłacało się, gdyż dzięki wsparciu ze strony ACIC oraz Ambasady Australii w Warszawie odebraliśmy nasze studenckie wizy.

Bangkok to prawdziwa mekka obieżyświatów - nic dziwnego, bowiem agenci sprzedają bilety lotnicze za niewielkie pieniądze; można np. dolecieć do Sydney lub Europy za mniej niż 250 USD (z opłatami lotniskowymi).

Tajlandczycy to mistrzowie podrabiania - na Khao San Road można kupić legitymację studencką (ISIC) lub dziennikarską (2,5 USD), a nawet prawo jazdy (35 USD). W dzielnicy Patpong kwitnie życie nocne. Występują tu śliczne tajskie dziewczęta, jednak urodą ustępują one naszym pięknym Polkom. Pływający targ odwiedziłem w Damnoen Saduak, gdyż ten w Bangkoku to już tylko turystyczna atrapa.

Napotykam również na problemy natury biurokratycznej. Wiza indonezyjska wystawiona w Polsce obliguje mnie do wjazdu na teren kraju w ciągu 3 miesięcy od daty wydania, czyli do 5 lutego. Jest jeszcze tyle miejsc, które chciałbym tutaj ze spokojem zobaczyć, lecz cóż, laotańskie i kambodżańskie spontaniczności nadszarpnęły mój budżet czasowy. Pozostaje mi więc zrezygnować z kilku zaplanowanych miejsc i potraktować Tajlandię i Malezję troszkę bardziej tranzytowo, tak że nocą jeżdżę, a za dnia zwiedzam.

Wybrałem się na jeden dzień do Myanmaru (dawna Birma). Zostałbym chętnie dłużej (klimaty podobne do Laosu i Kambodży), lecz władze skutecznie mnie zniechęciły - wizę dostałem aż na 3 dni z możliwością poruszania się w promieniu 8 km (zdążyłem go przekroczyć), a cena noclegu w jedynym hotelu w miasteczku to "tylko" 20 USD. Mimo to spacer po prowincji przyniósł mi wiele przyjemnych wrażeń, głownie dzięki okazywanej życzliwości wieśniaków. Trafiłem też na wesele, a poznanemu ulicznemu fryzjerowi nie mogłem odmówić obcięcia mnie; ponieważ jednak nie było czego ciąć, w ruch poszła żyletka - na łyso (ku uciesze zgromadzonego tłumu).

Ostatnim czasy zbyt forsowne tempo zwiedzania przyniosło lekki kryzys - poczułem się zmęczony. Jadę więc na wyspę Phi Phi, aby odreagować i zrelaksować się na plaży.

Pa

Kozi



Autor relacji podróżuje lądem do Australii, gdzie dzięki ACIC (Australia College Information Center) będzie studiował w szkole turystycznej w Sydney.