Po nurkowaniu na rafie koralowej wysp Phi Phi kontynuuję jazdę na Południe. Przez poznanego Taja zostaję zaproszony do jego domu, wysiadam więc z minibusu w połowie zaplanowanej drogi. Mam doskonałą okazję do bliższego poznania tutejszej wiejskiej społeczności - impreza z okazji poboru do wojska jednego z blisko stu jego kuzynów. I byłoby rewelacyjnie, gdyby jeden z nich zbyt nachalnie nie okazywał swoich homoseksualnych skłonności. Musiałem interweniować i nazajutrz z niesmakiem opuszczałem gospodę. Natomiast niezwykle pozytywnie zaskoczyła mnie Malezja. Tutaj nikt mi się nie narzucał (rikszarz rozumie, co znaczy: "Nie, dziękuję"), a naganiacze niekoniecznie są naciągaczami (tych pierwszych rozumiem, tylko oferują usługę - w końcu muszą z czegoś żyć, lecz tych drugich nie toleruję - zwyczajni oszuści). Malezja to mieszanka religii i narodowości. Na wyspie Penang miałem okazję podziwiać, jak świątynie muzułmańskie, chińskie, hinduskie, buddyjskie oraz chrześcijańskie stoją obok siebie i żadnemu z ich wyznawców to nie przeszkadza. Ciekawe komponenty architektoniczne miasta Georgetown czynią je miejscem wartym zobaczenia. Kuala Lumpur to dopiero druga stolica podczas tej wyprawy, która bardzo mi się podobała (pierwsza to Pekin). W dzielnicy indyjskiej zjadłem pyszne "czapati" (placek podobny do chleba) z sosem curry, podane na liściu bananowca, które konsumuje się rękoma (ciężko je potem domyć). Natomiast we wszelkiego rodzaju artykuły można się zaopatrzyć w chińskiej dzielnicy. Poza tym było święto, więc w centrum odbywały się występy folklorystyczne, a chwilę spokoju znalazłem w ogrodzie motyli i orchidei. Symbolem miasta są Twin Towers, czyli 2 bliźniacze najwyższe wieżowce na świecie - 452 m. Mogłem wjechać zaledwie na 41 piętro (z 88), ale widok i tak był niezły. Centrum Singapuru troszkę mnie rozczarowało, ale chyba dlatego, ze zbyt wiele oczekiwałem. Do tego dość drogo, jednak wyspa Sentosa dostarczyła mi wielu atrakcji, a najbardziej podobał mi się pokaz światło i dźwięk "tańczących fontann", występ delfinów oraz oceanarium. Maszerowałem w oszklonym tunelu, a nade mną przepływała płaszczka, obok rekiny i inne kolorowe dziwactwa. Po tym, co zobaczyłem, nie mam już wątpliwości - w Sydney obowiązkowo kurs nurkowania! To były 3 kolejne 14-godzinne rewelacyjne dni intensywnego zwiedzania. Na koniec stanąłem na najbardziej wysuniętym na południe punkcie Azji kontynentalnej, gdzie kończy się ląd - płynę więc do Indonezji. (Ale się rozpisałem!) Pa, Michał |