13.02.2002: Równik
Nie ma dwóch zdań - pod względem przyrodniczym Sumatra (szósta pod względem obszaru wyspa świata) jest rewelacyjna! Jednak spotkałem tutaj mnóstwo nieuczciwych ludzi - oszukują na każdym kroku, gdziekolwiek i każdy. Potrafią naprawdę zrazić człowieka. Nie ufam tu nikomu, jeśli chodzi o cokolwiek związanego z pieniędzmi. Nie dziwi więc fakt, że przez 9 dni widziałem tylko kilku turystów (w 2 miastach), bo informacje o nagminnym naciąganiu białych przynoszą teraz efekt w postaci pustych hoteli, które zresztą są w opłakanym stanie. Po drodze wspiąłem się na pomnik wyznaczający równik i właśnie na nim świętowałem swą wielką chwilę - tutaj rozpocząłem wędrówkę po półkuli południowej. Na wyspie rzuca się w oczy inna szata roślinna niż na stałym lądzie - dla mnie bardziej egzotyczna, co pewnie też ma związek z kończącą się tutaj porą deszczową. Co jakiś czas łapie mnie monsunowa ulewa. Przewodniki ani słowem nie wspominają o Harau (koło Bukittinggi) - no i dobrze, bo w tak fantastycznej okolicy lepiej się czuję bez tłumu turystów. Całodniowy spacer doliną wśród wąskich wąwozów wapiennych skał z wysokimi wodospadami warty jest odbycia. Ciekawe są również okoliczne wioski z charakterystycznymi oryginalnymi dachami Minangów. Inną rewelacyjną atrakcją okazała się wycieczka na Gunung Kerinci - 3805m n.p.m. Spotkałem po drodze indonezyjskich studentów, z którymi kontynuowałem trekking. Jakże byli świetnie zorganizowani, a do tego mieli niemożliwą fantazję - po pierwszym spokojnym dniu wędrówki budzimy się o północy i rozpoczynamy nocną wspinaczkę, motając się z latarkami pośród gęstej równikowej dżungli. Na żar tropików narzekać jednak nie możemy - jest 5 st. C. Po wyjściu z lasu spotyka nas nagroda: widok na zaścieloną chmurami dolinę z wystającymi gdzieniegdzie wierzchołkami gór, a żeby było jeszcze piękniej - w tle wschód słońca. Jesteśmy tak blisko szczytu, gdy nagle zrywa się wiatr i przynosi niebezpieczne dla zdrowia opary wulkaniczne - następuje szybka ewakuacja w dół. Schodząc, czuję niedosyt, na szczęście jednak mijam wchodzącą grupę strażaków z przewodnikiem i dołączam do nich. Endomorfina szaleje w mózgu, przez 3 godziny na przemian podchodzimy i schodzimy. Dopiero czwarty forsowny atak szczytowy od strony nawietrznej kończy się sukcesem - wulkan zdobyty! Przecudownie było móc spojrzeć w dół w dymiącą gardziel krateru, gdzie na jego krawędzi wspólnie z muzułmanami odmówiłem dziękczynną modlitwę za pomyślność wyprawy. Miłych niespodzianek ciąg dalszy - oto w obozie II czekają na mnie studenci z ugotowanym obiadem. Chciałem jeszcze zobaczyć najsłynniejszy wulkan świata - Krakatau. Niestety mgła i wzburzony ocean uniemożliwiły mi wyczarterowanie łodzi. Tym razem musiałem ustąpić siłom natury. Dostałem wiadomość od Krzyśka i Joli. Ze względów finansowych skrócili nieco podróż i po zwiedzeniu południa Tajlandii powrócili do Bangkoku, skąd polecieli do Sydney. Dziękuję za towarzystwo - powodzenia, wkrótce do Was dołączę. Piotrek nie używa internetu, ale pewnie jest gdzieś blisko. Pozdrawiam Redakcję i Czytelników Kozi
|