Resetuj i przejdź na stronę główną...

Afrykańskie przygody
Fragment książki „Żona na raty. Afrykańskie przygody”. Autor: Ryszard Lew

(...)

Wreszcie dotarliśmy do rzeki. Miejsce było wspaniałe i wiele sobie po nim obiecywałem. "Zainstalowaliśmy" się na stoku niewysokiego, ale rozległego wzgórza, porośniętego gęstym, nieprzebytym buszem. Od zachodu, czyli od strony sawanny częściowo osłaniały nas niskie, kolczaste chaszcze. W odległości kilkunastu kroków wspinała się szeroka piaszczysta ścieżka zwierzęca, prowadząca wprost do rzeki. Ziemia pokryta była niezliczonymi śladami dzikich mieszkańców tych terenów. W oczy rzucały się wielkie i głębokie tropy słoni i liczne bryły ich odchodów. Cały szlak do wodopoju zryty był kopytami antylop i bawołów, ale bez trudu wykryłem również odciśnięte w piachu poduszki wielkich kotów. Byliśmy w miejscu o którym zawsze marzyłem, jednak czy rozbijanie tutaj obozu było rozsądne. Nie, nie było, ale odjechać stąd też nie mogłem.

Nadszedł Bartek od strony rzeki i rozwiązując sznurówki mokrych butów, spokojnie poinformował:

- W wodzie są krokodyle ... zżarły mi apaszkę.

- Cholera, mówiłem żebyście nigdzie nie łazili w pojedynkę - zdenerwowałem się nie na żarty.

- To tylko kilkadziesiąt kroków stąd - tłumaczył się Bartek.

- A gdzie my właściwie jesteśmy - głośno zastanawiał się Marcin, który z kijem w ręku rozgarniał najbliższe krzaki w poszukiwaniu węży.

- Nie wiem dokładnie, ale myślę że parę kilometrów na południe od Mara Serena ...

- Cicho! Spójrzcie! - przerwał nam Bartek.

Przed nami, w dole, rozgrywał się dramat śmiertelnej walki o życie. Pięć pręgowanych hien ścigało oddzieloną już od stada antylopę gnu. Jej los wydawał się być przesądzony, ale zwierzę jeszcze się nie poddawało. Jeden drapieżnik wisiał już na zadzie ofiary, a drugi rzucił się właśnie z rozdziawioną paszczą do odkrytego brzucha. Gnu potknęła się, przekoziołkowała i równocześnie strząsnęła napastników. Po chwili znowu stała na nogach, ale teraz otoczona była już ze wszystkich stron. Pierwsza zaatakowała hiena z tyłu, jednak pechowo nadziała się na potężnego kopniaka ostrą racicą. Przeleciała w powietrzu dużym łukiem i z piskiem, doskonale słyszalnym na naszym wzgórzu, upadła na ziemię. Z wysiłkiem, wlokąc tylne, bezwładne łapy, odczołgiwała się na bok. Cios zadany kopytem, choć rozpaczliwy i raczej przypadkowy, był nadzwyczaj skuteczny. Przez chwilę pozostałe hieny stały zdezorientowane i jakby speszone klęską swojego kompana. Antylopa wykorzystała ten moment i rzuciła się do ucieczki w kierunku odchodzącego obojętnie stada. Przerwała otaczający ją pierścień wyszczerzonych zębów i przez chwilę wydawało się nawet, że jest uratowana.

- Gdyby miała więcej rozumu, to z takim wykopem mogłaby rozwalić wszystkie hieny - szepnął Marcin przyciskając lornetkę do oczu.

- Mogę przepędzić tych bandziorów - Bartek również głęboko przeżywał tragedię na sawannie.

- Nie zdążysz - szepnąłem w napięciu. - Zresztą ... chyba już po wszystkim.

I rzeczywiście. Po krótkim pościgu hieny znowu dogoniły swą ofiarę. Tym razem zaatakowały z dwóch stron równocześnie. Pierwsza chybiła i czarna paszcza zatrzasnęła się na zwisającej firance grzywy, wyrywając tylko kilka pasemek włosów. Druga uczepiła się podgardla i choć chwyt nie był śmiertelny, ofiara znowu runęła na ziemię. Prawie równocześnie kolejne dwie czarne paszcze wczepiły się w delikatne podbrzusze. Gnu jeszcze raz zebrała siły i z wysiłkiem stanęła na dygoczących nogach, jednak straszliwe szczęki drapieżników już rozpruwały powłoki brzuszne i zupełnie oszalałe, w dzikim amoku szarpały wypływające trzewia. Antylopa upadła na kolana. Nie mogła dłużej udźwignąć ciężaru wiszącej na szyi hieny. Życie uchodziło z niej szerokim strumieniem. Ze zdziwieniem patrzyła na swych zabójców, którzy zżerali ją żywcem. Jednak nie wydawała żadnego dźwięku, nie cierpiała, nie czuła bólu, a teraz ... nawet już się nie bała. Był to zbawienny efekt stresu, wielkiego daru natury dla umierających w ten sposób zwierząt.

Byliśmy wstrząśnięci straszną śmiercią nieszczęsnej antylopy. Ale takie są już prawa natury i taki jest porządek rzeczy na sawannie. Słońce kładło się nisko nad Skarpą Oloololo, a jego czerwone promienie odbijały się w spokojnych, szeroko otwartych i ciągle jeszcze żywych oczach gnu. Dobrze słyszeliśmy złowieszcze warczenie hien, rozrywających ciało swej ofiary. Scena, której byliśmy świadkami dowodziła, jak doskonałymi myśliwymi są hieny, a przypisywanie im roli jedynie padlinożerców, jest nieprawdziwe.

- Pójdę sfilmować tę scenę z bliska - zaproponował Bartek.

- Nawet o tym nie myśl - zaoponowałem. - Widzisz przecież, że na sawannie już rozpoczęły się łowy. Zastanawiam się, czy rozbijamy namioty, czy śpimy w samochodzie.

- Skoro to czas jedzenia, to może i my zupkę wciągniemy - zaproponował niezastąpiony ochmistrz.

- Pewnie!

- Spójrzcie! - dziwnym tonem szepnął Bartek.

- A niech to - szepnąłem jeszcze ciszej, czujnie rozglądając się dookoła.

Z niepokojem spenetrowałem wzrokiem okoliczne zarośla, bezwiednie konstatując dławicy skok adrenaliny, a Marcin i Bartek jak zahipnotyzowani, wpatrywali się w dalszy ciąg dramatu na sawannie.

W kierunku ucztujących hien, zbliżał się władca tych terenów. Olbrzymi samiec lwa szedł powoli, nie kryjąc się wcale. Hieny oczywiście dostrzegły swojego wroga i ciemiężcę. Teraz zrozumieliśmy, dlaczego zżerały swą ofiarę w takim szaleńczym pośpiechu. One po prostu wiedziały, że uczta może się w każdej chwili skończyć, że krwawy łup, okupiony prawdopodobnie śmiercią jednego członka stada, może być im odebrany.

- A ten skąd się tutaj wziął - mruknął Marcin. - Gdzie on się cholera zaczaił?

- Nie wiem. Ale wiem, że pół godziny temu pętaliśmy się tam jak trzy stare baby na jarmarku - złość gwałtownie we mnie narastała, bo czułem się kompletnie bezsilny wobec sawanny i jej praw, bo rozumiałem, że stosowane przez nas środki bezpieczeństwa były daleko niewystarczające i ciągle po prostu mieliśmy szczęście. Ale jak długo to jeszcze może trwać?

- Idzie pewnie jak pies do swojej michy - mruknął Marcin. - Nic go nie zatrzyma.

Rzeczywiście. Lew podchodził zdecydowanie do zabitej antylopy i tylko brunatny pędzel ogona zataczał nerwowe kręgi. Hieny wycofały się niechętnie, warcząc z bezsilną wściekłością. Wyglądały strasznie. Czarne pyski unurzane były w ciepłej krwi dopiero co zabitego zwierzęcia, a obnażone kły były bardziej czerwone niż wilgotne dziąsła. Jednak lew jakby nie zauważał wściekłości stada zabójców. Przystanął przy rozerwanym brzuchu antylopy i zlizał krew z obrzeża rany. Jedna z hien w skrajnej desperacji podczołgała się do trupa gnu od strony głowy. I to był błąd. Ostatni błąd w jej życiu. Pozornie ociężały lew wykonał błyskawiczny atak, który przerażał skutecznością. Potężna łapa, nabrzmiała węzłami mięśni, drżącymi pod napiętą skórą, zatoczyła krótki łuk i spadła na grzbiet odważnej hieny. Cios był szybki, prawie nieuchwytny, jednak tak silny, że targnął całym ciałem płowego drapieżnika. Usłyszeliśmy krótki, urywany skowyt, do złudzenia przypominający żałosną psią skargę. Przez szkła lornetki widziałem sterczące w górę cętkowane łapy, wstrząsane nienaturalnym drżeniem. Po sekundzie zwierzę znieruchomiało. Lew podniósł się powoli, wstrząsnął grzywą rozluźniając napięte mięśnie i flegmatycznie podszedł do trupa swej ofiary. Jakby ze zdziwieniem obwąchał martwą hienę, po czym spokojnie wrócił do przerwanej uczty. Pozostałe hieny cofnęły się na bezpieczną odległość i czekały.

- Jajjjego! Widziałeś.

- Widziałem i już wiem, gdzie będziemy spali.

- Masz rację.

Oczywistym się stało, że przy takiej obfitości zwierzyny spanie w namiocie byłoby jawną prowokacją szczęśliwego dla nas losu.

- Właź na dach i obserwuj. Ale przyłóż się! - poleciłem Bartkowi, podając mu lornetkę.

Marcin zabrał się za przygotowywanie obiadu, a ja pomagałem mu przygotowując kuchenkę gazową i jakoś nie miałem ochoty oddalać się od samochodu. Pewnie byłem zmęczony, ale prawdę mówiąc, lew zżerający ofiarę w odległości 150 metrów od obozu, zniechęciłby do spacerów największego nawet twardziela.

Obiad, czyli chińszczyznę z chlebem zjedliśmy już w kokpicie Suzuki. Zmrok, jak zwykle, zapadał szybko. Na wieczorne siusianie ruszyliśmy wspólnie pod najbliższe drzewa, zachowując najdalej idącą ostrożność. Zapowiadała się emocjonująca noc.

Jednak los znowu chciał inaczej i nie było nam tym razem pisane, pozostać w towarzystwie ucztującego lwa. A wszystko za sprawą strażników KWS, którzy podczas rutynowego patrolu wypatrzyli nasze obozowisko. Dużym landrowerem wjechali na zbocze wzgórza i zatrzymali się w odległości kilkudziesięciu metrów. Trzech wysiadło z bronią w ręku i schowało się za wozem. Tak rozpoczęło się kolejne spotkanie z rangersami KWS.

- Kim jesteście? - padło zza samochodu.

- Turystami! - nie zwlekałem z odpowiedzią.

Chwila milczenia, a potem:

- Podejść tutaj! Powoli.

Wykonaliśmy polecenie. Gdy zobaczyli, że jesteśmy białymi, znacznie łagodniejszym tonem indagowali dalej:

- Co robicie o tej porze w rezerwacie?

- Zgubiliśmy się. Szukamy lodge'u - skłamałem jak z nut.

Zbliżali się powoli i choć wyraźnie już rozluźnieni, to swoje wojskowe G3 trzymali w pogotowiu. Dyskretnie zlustrowali nasz obóz i cały ekwipunek. Na szczęście oględziny wypadły pomyślnie.

- A co wy ... tak zawsze do turystów ... z bronią? - natarł kąśliwie Marcin.

- Nie! Ale proszę zrozumieć. Nigdy nie wiadomo na kogo się trafi.

- Na przykład na kłusowników? - podpowiedziałem.

- Czasem i na kłusowników - wymijająco mruknął jeden ze strażników. - Zwińcie obóz i proszę jechać za nami. Podprowadzimy was pod Mara Serena Lodge.

Wracali do swojego landrowera, jednak ani na moment nie odwrócili się do nas plecami. Po chwili jeden z nich trochę protekcjonalnie powiedział:

- 150 metrów stąd siedzi lew na trupie gnu. Wiecie coś o tym?

- Wiemy, wiemy. I co z tego - Bartek machnął nonszalancko ręką. - To tylko lew. A czy coś się stało?

- Jechać za nami! - uciął dyskusję.

Czekali cierpliwie kilka minut, po czym ruszyliśmy. Samochód rangersów mknął po wertepach sawanny z prawdziwie kenijską fantazją. Na szczęście Bartek prowadził i pewnie tylko dlatego nie zgubiliśmy się, jednak było to bardzo długie 15 minut jazdy. Całkowicie straciłem orientację, a wszystko co widziałem w ciemnościach, to skaczące na wybojach, czerwone światła pozycyjne samochodu KWS. Wreszcie wjechaliśmy na drogę utwardzoną, która dość ostro pięła się w górę, a po chwili przemknęliśmy przez jakąś bramę, strzeżoną przez dwóch dobrze uzbrojonych strażników. Byliśmy w słynnym skądinąd Mara Serena Lodge. Landrower rangersów zawrócił gwałtownie w kontrolowanym poślizgu i prawie się ocierając się o nas, zniknął w ciemnościach nocy.

(...)

Na zdjęciu: trójka bohaterów książki „Żona na raty. Afrykańskie przygody”.