Resetuj i przejdź na stronę główną...

17.10.2003: Batumi
Dziś o godzinie 13.00 ujrzałem wybrzeże Morza Czarnego. Wczoraj wjechałem z Armenii do Gruzji. Z armeńskiego miasteczka Giumri 52 km do granicy pokonałem autobusem rodem z muzeum transportu - takie graty nie jeżdżą nawet na Kubie. Po drodze, jadąc po szczerym stepie, odwiedziłem kilka koszmarnych ormiańskich wiosek. Estetyka nie jest najlepszą stroną Armenii, a większość miast przypomina jakiś sowiecki łagier. Granicę do Gruzji przekroczyłem w szczerym stepie. Potem 20 km jazdy drogą, która nawet w Kambodży uchodziłaby za okropną. Szofer wziął pieniądze i wysadził mnie nie w tym miasteczku, do którego chciałem pojechać. Twierdził jednak, że już dojechałem do celu. Potem 5 km szedłem pieszo, a dalszych 15 pokonałem autostopem z producentem nagrobków.

Cale południe Gruzji zamieszkują Ormianie. Gdy w miasteczku Ahalkalaki opowiedziałem całą historię, powiedziano mi, że szkoda, iż nie zapisałem numerów rejestracyjnych tego dowcipnisia, bo by go dorwali i obili strasznie. Ponieważ "państwowe" prawo jest w Gruzji zupełnie nieskuteczne, ludzie wracają do starych dobrych metod walki z łobuzami. Po prostu - po mordzie i złoczyńca będzie wiedział, o co chodzi.

Kolejnych 130 km niesłychanie malowniczej trasy zawiodło mnie do niegdyś jednego z najwspanialszych kurortów ZSRR - Borjomi. Słynną wodę jeszcze się tutaj butelkuje, ale wszystko się rozpada. W czasach sowieckich w Borjomi bywało 120 do 150 tysięcy wczasowiczów w sezonie. Teraz - około stu (!), czyli prawie nikt. Spacerując po Borjomi, miałem takie wrażenie, jakie musiał odczuć ktoś, kto znalazł się w Rzymie wkrótce po upadku imperium. Wszystko niszczeje, choć niektóre budynki odbijają jeszcze echo dawnej sowieckiej świetności. Borjomi umarło tak, jak umierająca jest wiekszość Gruzji.

W czasie podróży z Borjomi do Batumi wrażenie wywierają górskie krajobrazy. Wspaniała zieleń, której tak brakuje na nagich górach Armenii. Przed Batumi wzgórza porośnięte herbacianymi plantacjami. Po drodze sporo posadzonych palm, bambusów i eukaliptusów. Człowiek czuje się jak w tropikach.

Jeszcze 30 km przed Batumi, przed miastem Kobuleti coś na kształt granicy. Formalnie opuszczam właściwą Gruzję. Wjeżdżam do Adżarii, której Batumi jest stolicą. Formalnie jest to republika autonomiczna Gruzji, ale rząd w Tbilisi sam przyznaje, że nie ma kontroli nad tą prowincją. Po przekroczeniu granicy różnicę widać od razu. Wszystko jest lepiej utrzymane niż w Gruzji. Niby rejestracje samochodów te same, waluta ta sama, co w Gruzji, czyli lari, znaczki pocztowe te same, co w Gruzji, ale nie widać żadnego plakatu wyborczego, tak jak w reszcie Gruzji, gdzie zbliżają się wybory. Tutaj wyborów nie będzie. Tu rządzi niepodzielnie On - Wielki Wódz, Prezydent Aswan Abaszidze. Żadnej wolnej prasy i wyborów. Wszystko i wszyscy są tutaj jego prywatną własnością. Kto ma wątpliwości, niech wyjrzy przez okno. Umundurowani na czarno chłopcy prezydenta z karabinami maszynowymi w ręku obstawiają każdy najważniejszy obiekt. Takich scen w Gruzji nie widać. Tam po prostu panuje anarchia, tutaj dyktatura. Słowem - państwo w państwie. W Batumi jesteśmy zupełnie poza zasięgiem władzy w Tbilisi. To "bananowa republika" Aswana Abaszidze i praktycznie jedyna część muzułmańska Gruzji.

Jak przystało na dyktaturę, po Batumi możemy chodzić spokojnie. To nie Tbilisi. Tutaj zaufani chłopcy Abaszidze czuwają. Ostatnio sam prezydent Gruzji Edward Szewarnadze, określany popularnie przez Gruzinów "największym złodziejem" w historii tego kraju, przyznał, że jak dotąd nie udało mu się ściągnąć ani jednego dolara podatku z Adżarii.

Wysyłam prędko tę wiadomość, bo jedno, co Adżaria ma wspólnego z Gruzją, poza walutą i znaczkami pocztowymi, to częste wyłączenia prądu. Wracam do mojego pokoju w Hotelu Inturist, który tutaj w Batumi wygląda całkiem nieźle, jak w czasach breżniewowskiej prosperity. Wszystko funkcjonuje. Jutro jeszcze tylko 16 km i nasz natowski sojusznik Turcja.

Pozdrawiam serdecznie.
Remi